W Polsce od lat trwa walka z moralnością i widzimy tego skutki. Pani spędziła w Londynie szmat czasu. Czy jest tam podobnie?
Z wielką przykrością stwierdzam, że to co w Polsce dopiero raczkuje – czyli ideologiczna presja na każdego obywatela, walka z tradycją, a przede wszystkim otwarte ataki na rodzinę (rodzinę w tradycyjnym tego kontekście: kobieta, mężczyzna plus dzieci) – na Wyspach jest już chlebem powszednim, tzw. normalnym stanem rzeczy.
„Normalność” została wyparta przez relatywizm. To kraj, gdzie istnieje tylko i wyłącznie „moja prawda”, a tej obiektywnej i tak naprawdę jedynej, pozbyto się z przestrzeni publicznej już bardzo dawno temu. Ważne jest nie to, co stanowiło przez wieki fundament cywilizacji łacińskiej, a to jak się czujesz, czy kogoś nie urazisz innym spojrzeniem na sytuację, czy w dość wystarczający sposób wzmacniasz i wspierasz „inność” ludzi, czy dajesz innym przestrzeń, by mogli wyrażać siebie w sposób nieograniczony, a wręcz nachalny, czy jesteś poprawny politycznie, czy twoje spojrzenie nie nosi symptomów rasizmu, i tak dalej i tak dalej…
To jak się Pani żyło w takiej rzeczywistości?
Sam fakt, że byłam białą kobietą, katoliczką, matką dzieciom, stanowił problem sam w sobie. Ta tradycyjna moralność została nie tylko wyparta, została wręcz wyśmiana i uznana za szkodliwą. Żyjąc tam przez wiele lat odniosłam wrażenie, że wszystko jest postawione na głowie – to, co kiedyś było uznawane za dobre, jak wierność, macierzyństwo, ojcostwo, przywiązanie do religii teraz przedstawiane jest jako opresja, „ciemnogród” i piętnowane w przestrzeni publicznej, nie tylko przez społeczeństwo, ale przede wszystkim przez mainstream, polityków, placówki edukacyjne, miejsca pracy.
I przystosowała się Pani do tych „nowych” zasad?
Bardzo ciężko się w tym wszystkim nie pogubić. I mnie się zdarzyło. Pracując w bezpośrednim kontakcie z ludźmi zacierano mi granice pomiędzy tym „co mogę”, a „co muszę”. Muszę nazywać kobietę mężczyzną, jeśli tak chce. Muszę nie reagować, kiedy półnagi mężczyzna maszeruje w biały dzień po ulicach przebrany w damskie bikini, bo to „koloryt lokalny” i mogłabym go urazić swoim „transfobicznym” komentarzem. Mam nie reagować, kiedy ktoś nazywa mnie rasistą, bo widocznie dałam ku temu powody i teraz mam się za to wstydzić i przepraszać.
Ta poprawność polityczna, ale tylko i wyłącznie w stronę odmienności i wszystkiego, co związane z tzw. woke culture powoduje, iż w człowieku narasta paranoja. Czy nie stracę pracy? Czy nie wypowiedzą mi mieszkania? Czy ktoś mnie nie pozwie? Czy nie zostanę zaraportowana na policję? Czy ktoś mnie nie uderzy na ulicy?
Przecież tak nie da się żyć… Zwłaszcza, jeśli ma się swoje dzieci.
No właśnie. Ja żyłam tak do pewnego momentu. Aż moje młodsze dziecko nie przyznało się, że w szkole jest atakowane i prześladowana przez czarnoskórą koleżankę, która żąda pieniędzy. Zaznaczę, że Zuza była jedną z kilku białych uczniów w klasie, których można było policzyć na palcach jednej ręki.
Kiedy zgłosiłam sprawę dyrektor szkoły, ta próbowała sprawę zbagatelizować, obwiniając moje dziecko za to, że „źle zrozumiała” koleżankę. Kiedy nie odpuszczałam, ta zaczęła obwiniać mnie o niezrozumienie kulturowe z powodu wychowania w innym kraju. Kiedy postawiłam sprawę na ostrzu noża, czyli poinformowałam, iż zgłoszę szkołę do odpowiednich instytucji za tzw. „reverse racism”, czyli odwrócony rasizm, wtedy wzięto nas na poważnie. Sprawa zakończyła się wewnętrznym dochodzeniem, a uczennica została relegowana ze szkoły.
Ciągnęła się za mną łatka „rasistki” (podobno złamałam karierę świetnie zapowiadającej się pani doktor w wieku 9 lat), ale tutaj nie miało to żadnego znaczenia. PRAWDA wygrała. I wtedy zdałam sobie sprawę, co się podziało w naszym życiu. Moje dzieci, przy mojej całkowitej zgodzie i przyzwoleniu, wyrastały w tęczowej bańce tolerancji i akceptacji wszystkiego, co związane z oderwaniem od zasad i norm, ba, wstydzenia się za to, że jesteśmy Polakami. Przecież ja byłam Europejką! A to miasto (Londyn) przyjęło mnie z otwartymi ramionami, więc muszę bezkrytycznie akceptować wszystko, co za sobą niesie „przyzwolenie” na byciu w nim.
I co Pani zrobiła?
Coś we mnie pękło. Zasłona powoli spadała z oczu. Bardzo powoli. Odrzucony Pan Bóg (bo po co On w Anglii potrzebny, jak jest praca, dobrobyt, wszystko na wyciągnięcie ręki – tylko siedź cicho i przytakuj) zaczął majaczyć na horyzoncie każdego dnia. Ale to jeszcze nie był moment otwarcia się na Jego łaski.
Najdobitniej zrozumiałam ten świat bez Pana Boga, kiedy nastąpiła tzw. Pandemia c-19. Pracowałam wtedy w health and social care, zajmując się osobami upośledzonymi psychofizycznie. Świat zamknięto. Ale nie zamknięto patologii i dewiacji. Wyciekała wręcz z ekranów telewizorów, gdzie przyklejeni do ekranów ludzie bez perspektyw na jutro, karmieni strachem, że zaraz umrą, natrafiali na coraz to nowe przedstawienia z tęczowymi aktorami w roli głównej. Tinder kwitł. Ludzie wymieniali partnerów jak rękawiczki, bo nie mieli nadziei na jutro. Kościoły zamknięto, więc trzeba było żyć tu i teraz. Jak najmocniej, jak najszybciej.
Dzieci, które pogubione w swoim świecie dojrzewania, natrafiały na reklamy: Jeśli czujesz, że coś jest nie tak, to pewnie dlatego, że jesteś w złym ciele. Zostań „gay for a day”!” A co najgorsze, „gay for a day” jest sugerowane przez wielu rodziców swoim dzieciom, by dać im „wolność wyboru”, w imię tzw. mądrej miłości do własnego potomstwa. Najpopularniejszym prezentem na urodziny nastolatka (13-15 lat) było zapłacenie mu za sesję tatuażu. Okno Overtona znów zostało przesunięte. Kultura woke zastąpiła kulturę anglosaską – barbarzyństwo weszło w miejsce braku jednolitości.