Planned Parenthood to nazwa dobrze znana w amerykańskich środowiskach pro-life. Aborcyjny gigant, zabijający ponad 300 tysięcy dzieci nienarodzonych każdego roku, otrzymujący blisko pół miliarda dolarów wsparcia finansowego ze strony władz USA rocznie. Pomimo nagrań, pokazujących pracowników PP łamiących prawo poprzez doradzanie stręczycielom, pomagających ukryć wykorzystywanie seksualne dziewczynek, które zaszły w ciążę ze swoim gwałcicielem, czy udzielających porad jak „najlepiej” przeprowadzić aborcję ze względu na płeć dziecka, nie udało się jak dotąd pociągnąć organizacji do odpowiedzialności za łamianie prawa.
Proces, który czterdziestoletnia Ayanna Byer wytoczyła Planned Parenthood w Colorado, może to zmienić.
Według aktu oskarżenia, w październiku 2012 roku panna Byer dowiedziała się, że jest w ciąży. Personel kliniki PP, z którym się skontaktowała stwierdził, że jest w 8 tygodniu ciąży. Panna Byer umówiła się na wizytę, aby dokonać aborcji farmakologicznej, jednak podczas wizyty, okazało się, że ciąża jest bardziej zaawansowana, aborcja famakologiczna nie wchodzi w grę, ale pozostała nadal możliwość dokonania aborcji chirurgicznej. Zgodnie z zapisem w akcie oskarżenia, personel kliniki zaczął naciskać na pannę Byer, by natychmiast podjęła decyzję, czy zgadza się na przeprowadzenie aborcji podczas tej właśnie wizyty. Kobieta zgodziła się, pod warunkiem, że zostanie znieczulona, za co miała dodatkowo zapłacić.
W gabinecie zabiegowym okazało się, że są problemy z podaniem środka znieczulającego, co skłoniło pannę Byer do zmiany zdania w kwestii aborcji. Poinformowała o tym personel, dodając, że traktuje to jako znak, by nie zabijać swojego dziecka. Pomimo tego, aborter nie przerwał zabiegu, twierdząc, że potrwa on tylko chwilę, a środek znieczulający zostanie matce podany. W tym samym czasie włączył aspirator próżniowy i rozpoczął faktyczną procedurę aborcji, twierdząc, że jest już za późno by ją przerwać. Zakończył zabieg po około 7 minutach, ze względu na krzyki bólu kobiety, której żaden środek znieczulający nie został podany. Panna Byer poinformowała personel kliniki, że zabieg został wykonany niezgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, za co została przeproszona. Otrzymała też informację, że zabieg został ukończony, czyli innymi słowy, dziecko zostało uśmiercone.
Kobieta została wysłana do domu z receptą na środek znieczulający i antybiotyk. Nikt z kiliniki nie skontaktował się z nią po zabiegu, aby się dowiedzieć czy wszystko jest w porządku. Jak się okazało, już dwa dni później trafiła do szpitala, ze względu na silny ból oraz krawienie. Lekarz, który ją badał, stwierdził, że miała: „infekcję, podwyższoną ilość białych krwinek, potrzebowała także ryzykownej operacji by usunąć pozostałości tkanki, pozostawione w jej ciele podczas poprzedniego zabiegu w Planned Parenthood”. Usunięte pozostałości „tkanki ciążowej” to oczywiście części ciała dziecka, które personel kliniki aborcyjnej zabił wbrew woli panny Byer. Jak się okazało, klinika nie przeprowadza żadnych badań, by stwierdzić czy u kobiet po aborcji nie pozostały w macicy części ciała dziecka: „Lekarz przeprowadzający aborcję „patrzy” na tkankę i stawia diagnozę”.
Według lekarza, który zajmował się panną Byer: „żaden lekarz, nie może zachować prawa do wykonywania operacji, o ile nie zapewnia opieki medycznej pacjenta w przypadku komplikacji. [Pozostawienie pacjenta bez takiej opieki] jest traktowane jako jego „opuszczenie”. To niedopuszczalne aby odsyłać pacjenta na ostry dyżur i zakładać, że obecny na nim lekarz zajmie się wszelkimi komplikacjami, oraz przyjmie na siebie ryzyko z nimi związane”.
Ayanna Byer oskarża PP między innymi o zaniedbanie, twierdząc, że aborcja została źle przeprowadzona, wywołując ból, cierpienie oraz zmuszając ją do poniesienia kosztów medycznych, które będzie musiała nadal ponosić. Wśród pozostałych oskarżeń wymienia także złamanie kontraktu, według którego miała otrzymać środek znieczulający, bezprawne uwięzienie, ponieważ została zatrzymana wbrew jej woli, oraz napaść, ponieważ procedura medyczna wykonana bez jej zgody wyrządziła jej krzywdę. Wydaje się prawdopodobne, że aborter kontynuował zabieg, pomimo sprzeciwu pacjentki, gdyż w razie jego przerwania, klinika zostałaby zmuszona do zwrotu otrzymanych pieniędzy.
Ayanna Byer po wyjściu ze szpitala, gdzie musiała spędzić kilka dni ze względu na swój poważny stan, skontaktowała się z kliniką Planned Parenthood by złożyć zażalenie. Klinika miała się z nią skontaktować po rozmowie z osobami zaangażowanymi w sytuację, ale do czasu złożenia pozwu tego nie zrobiła.
Jedną z najbardziej poruszających części aktu oskarżenia jest twierdzenie panny Byer, że gdyby personel kliniki jej posłuchał i przerwał procedurę aborcji, donosiłaby ona ciążę.
W całej tej sprawie widać jak na dłoni, że rzekome „prawo wyboru” staje się niczym więcej niż zwykłym hasłem propagandowym zwolenników aborcji, gdy tylko kobieta wybiera dla swego dziecka życie, a nie śmierć. Jakkolwiek by oceniać początkową decyzję panny Byer o zakończeniu życia jej dziecka, doświadczenie, przez które została zmuszona przejść wyraźnie ukazuje, że aborcja pozostawia za sobą zawsze dwie ofiary: uśmiercone dziecko i jego matkę. Cóż za niewyobrażalna arogancja personelu kliniki, który zabił dziecko Ayanny, pomimo tego, że ona sama zmieniła zdanie i nie chciała tego robić. Jaką wartość wobec tego straconego istnienia mają przeprosiny, jakie otrzymała matka zabitego dziecka, zaraz po tym jak zostało ono uśmiercone wbrew jej woli? Gdzie było w tym momencie jej „prawo wyboru”? Nikt także, prócz samej panny Byer, która stwierdziła w pozwie, że pozwoliłaby swemu dziecku się urodzić, nie zainteresował się prawami samego dziecka.
Sytuacja w jakiej znalazła się pacjentka kliniki Planned Parenthood jest ostrzeżeniem także dla nas. Nikt nie może zaręczyć, że do podobnych zdarzeń w Polsce nie dochodzi. Ile matek mogło zmienić zdanie w kwestii aborcji, ale pod bezpośrednim lub pośrednim naciskiem lekarzy lub personelu medycznego zostało zmuszonych do zabicia swych dzieci? Kto, jeśli nie ludzie opowiadający się za prawem do życia zarówno dla matek jak i ich nienarodzonych dzieci, ma się upomninać o ich prawa?
Jak dotąd brak głosów w tej sprawie ze strony środowisk, które na swych sztandarach niosą prawo do zabijania dzieci przed narodzeniem. Sprawa Ayanny pokazuje, że nie chodzi wcale o „prawo wyboru” czy to aborcji, czy donoszenia ciąży, lecz jedynie słuszny w ich opinii wybór: prawo uśmiercenia własnego dziecka.
Ayanna zrezygnowała z zabicia dziecka, jednak aborter, który wykonywał procedurę nie był zainteresowany zdaniem pacjentki, jej „wyborem”. Jedyne, co go interesowało to „dokończenie zabiegu aborcji”, bez znieczulenia i wbrew woli kobiety. Cała ta sytuacja jasno pokazuje, że trzeba przed aborcją chronić zarówno dziecko, jak i jego matkę.
{flike}