Do śmierci własnego dziecka nie da się przyzwyczaić. Mogłoby się wydawać, że przecież takie małe, taki „zlepek komórek”, jak niektórzy mówią. Ale na USG widać główkę, rączki, nóżki. I bijące serduszko. Ten dźwięk słyszałam wielokrotnie. Jest cudowny.
Chciałoby się zaśpiewać za „Arką Noego”: „Ja jestem, ja żyję, moje serce bije!”. Dźwięk bijącego serca słyszałam wielokrotnie: wtedy, gdy rosły nasze dzieci, które cały czas są przy nas oraz wtedy, gdy nie dane mi było dzieci urodzić. Poroniłam kilka razy, w różnym okresie życia płodowego. Za każdym razem lekarze uprzedzali mnie, że w całej masie skrzepów ciężko mi będzie zobaczyć dziecko.
Tak było i tym razem. Raczej sceptycznie odnosili się do tego, że chciałabym zobaczyć dziecko. Mówili, że to dopiero 11 tydzień.
W tym ogromnym bólu ronienia doświadczyliśmy jednak z mężem ogromnej łaski: mogłam trzymać na mojej dłoni Joannę Marię. Byłam zaskoczona, że tak dokładnie widać jej maleńkie paluszki u nóżek i rączek, nosek, oczka, buźkę.
Słowa wdzięczności chciałabym wyrazić dla personelu Szpitala w Pyskowicach: w tej trudnej sytuacji cały czas z szacunkiem mówili o ludzkim życiu.
Zawsze byłam przeciwna aborcji, nie wyobrażałam sobie jednak, że u tak małego człowieka tak dokładnie ukształtowane są poszczególne części ciała.
Wiele miesięcy temu miałam też szansę pożegnać się z naszym synem Michałem. Nie było mi jednak dane trzymać jego ciała na dłoni. Po abrazji jego ciałko było rozszarpane. Można by przypuszczać, że stąd wzięła się próba przemycenia do głów matek i ojców pojęcia: „zlepek komórek”, czy „nic nieznaczący zlepek protoplazmy”.
Istnienie naszej Joanny mówi co innego.
Paulina Opozda