Kontrolowany tęczowy chaos na Rynku Głównym w Krakowie 29.09.2020, czyli o kontrpikiecie Marszu Równości oczami Warszawiaków – cz. 1

O Marszu Równości na krakowskim Rynku Głównym dowiedziałem się od mojego przyjaciela Dawida. Zapytał, czy nie chciałbym wybrać się do Krakowa i zamanifestować swoje poglądy wraz z innymi wolontariuszami. Pokazać, że narracja LGBT nie jest jedynym głosem w debacie publicznej w Polsce. A przede wszystkim, że jest to narracja fałszywa, bardzo często oparta na kłamstwie i przemilczaniu niewygodnych faktów.

Bardzo zależało mi, żeby wspomóc krakowską komórkę Fundacji. Lubię takie mobilizacje. Czuję wtedy, że robię coś dobrego i ważnego. Chociaż w Warszawie dużo się dzieje, jest wiele akcji, to niestety mnogość codziennych zajęć zazwyczaj uniemożliwia mi uczestnictwo.

Tak naprawdę moją pierwszą myślą było, że mimo ogromnej ochoty i zapału, nie mogę jechać, że przecież tego dnia mam całodzienną zmianę w pracy… Decyzję pomogła mi podjąć… Matka Boża Jasnogórska, która w swoją uroczystość ustami odprawiającego Mszę kapłana zapytała: „Co robimy, aby obronić czystość serc naszych dzieci przed demoralizacją i zepsuciem? Co robimy właśnie teraz, kiedy zaczyna się rok szkolny?” Bez wahania poprosiłem o urlop w pracy.

Spodziewałem się, że nie będę jedynym chętnym wolontariuszem z Warszawy i okolic, i że pojedziemy w kilka osób. Okazało się inaczej. Byłem tylko ja.

Zapakowałem więc do auta żonę, dzieciaki i dwa psy i wyruszyliśmy do dawnej stolicy Polski trochę jak na rodzinną wycieczkę, ale mając świadomość, że główny cel to stanąć naprzeciw homopropagandzie, a w ten sposób walczyć o przyszłość i czystość serc również naszych własnych dzieci.

Dojechaliśmy i działamy…

Do Krakowa dotarliśmy dosłownie w ostatniej chwili. Parkując samochód nieopodal biura Fundacji, widziałem maszerujących już chodnikiem wolontariuszy z megafonami, statywami, plakatami i całym sprzętem używanym na pikietach. Popędziłem za nimi w kierunku Rynku Głównego, zostawiając dzieci, psy i wszystko inne na głowie mojej dzielnej małżonki. Widziałem, że była trochę przerażona i zagubiona, a trochę zdenerwowana, ale w głębi serca wierzyłem, że sobie poradzi. Nie pomyliłem się – wszystko poszło jej znakomicie. Tak naprawdę to dzięki jej bohaterskiej postawie mogłem wziąć udział w kontrze naszej Fundacji. Bardzo Ci dziękuję, kochana Żono.

Prawie już biegnąc dotarłem na rynek Starego Miasta. Było już po 16:00. Wolontariusze byli przegrupowywani. Koordynatorka Ania podzieliła wszystkich na kilka zespołów, tak aby obstawić całą trasę Marszu Równości. Spotkałem znajomych, którzy przyjechali aż z Gdańska, aby pomóc. Przy ich podróży, czym jest moje marne 600 km? Po chwili pojawił się dr Bawer Aondo-Akaa. Wspaniała, przesympatyczna postać, tak charakterystyczna dla naszej krakowskiej komórki. Prawdziwy heros. Ilekroć go spotykam, zawsze z lekkim wstydem myślę o moich słabościach, o zmarnowanych szansach w moim życiu i o tym, jak łatwo i często znajduję usprawiedliwienie dla swojego lenistwa.

Ruszamy na stanowiska. Trafiłem do zespołu Kasi. Zaczynamy rozstawiać sprzęt. Jednak policja prosi, abyśmy zmienili miejsce naszego zgromadzenia, ponieważ tu będzie zbyt niebezpiecznie. Trochę mnie to zastanowiło. Niebezpiecznie? Tylu policjantów wszędzie dokoła, a przecież sam Marsz Równości promuje pacyfizm, tolerancję i ma być wydarzeniem pełnym radości, a nie agresji…

Nadzieje, że będzie spokojnie, rozwiewają się

Nie dyskutujemy jednak i przenosimy się pod same Sukiennice. Puszczamy megafony. Jeden nie działa. Mamy drugi. Wraz z kolegą trzymam baner. Nie ma na nim nic obraźliwego, nic kontrowersyjnego. Jedynie sucha informacja o tym, czym są w rzeczywistości edukacyjne standardy WHO: dla 4-latków wiedza o masturbacji, dla 6-latków umiejętność wyrażania zgody na seks, a dla 9-latków informacje o pierwszych doświadczeniach seksualnych i orgazmie. Na pewno każdy rodzic chciałby realizacji takiego programu nauczania w szkole swoich dzieci…

Z daleka widzę żonę i dzieci – z uśmiechem machają do mnie. Jest ok. Jestem o nich spokojny. Poradzą sobie. Nawet dostrzegam, że osoby z tęczowymi symbolami zachwycają się naszymi… psami. Przybyli na Marsz Równości zaczynają zwracać uwagę na naszą pikietę. Większość się śmieje lub udaje śmiech, słychać jakieś pojedyncze okrzyki w naszą stronę. Sporo osób podchodzi i… robi sobie selfie z naszym plakatem. Zaczynam się łudzić, że to może faktycznie są fajni i wyluzowani ludzie, tolerancyjni również dla osób o odmiennych poglądach.

Rzeczywistość jednak szybko ściąga mnie na ziemię. Uczestników homoparady zaczyna przybywać, tłum blisko nas gęstnieje. Najpierw pojedyncze osoby podbiegają do nas i krzycząc obraźliwe słowa próbują zasłonić nasz plakat oraz megafon. Wiele rąk kieruje w naszą stronę smartfony i manifestanci z groźnymi minami filmują nas i robią nam zdjęcia. Kolega daje znak i podnosimy baner do góry. Znów nas widać na Rynku, ale nie na długo. Jakaś dziewczyna siada komuś okrakiem na ramiona i dużą tęczową flagą zasłania nasz plakat. Ktoś inny sobie coś podstawił i wspiął się, ażeby nas zasłonić jak najskuteczniej.

Homoaktywiści otaczają nas coraz ciaśniej. W pewnym momencie tuż przed moją twarzą pojawia się nabuzowany mężczyzna w masce i wykrzykuje coś wulgarnie o przykazaniach z odległości około 10 cm. Zaczyna być nerwowo. Uczestników marszu ewidentnie nie interesuje nasz konkretny i jasny przekaz zapisany na banerach i płynący z megafonów. Oni są pewni, że ich nienawidzimy i chcemy ich śmierci. Kierują się emocjami, a nie prawdą i rozumem. Nawet nie próbują podjąć najmniejszej refleksji nad naszym stanowiskiem. A przecież to wszystko łatwo zweryfikować. Sąd w Gdańsku nie miał w tym roku żadnych wątpliwości, że pokazujemy prawdę. Jednak uczestnicy marszu są zindoktrynowani, a ich manifestacja ma ich jedynie utwierdzić w słuszności własnych poglądów. Cokolwiek by nie zrobili, jakby nie byli wulgarni, prowokujący, agresywni… to oni są zawsze prześladowanymi ofiarami.

Policja pilnuje, by nic się nie stało

W końcu do akcji wkracza policja. Policjanci tworzą kordon odgradzający nas od tłumu i każdemu, kto zbliży się do banera, nakazują opuszczenie terenu naszej małej kontrpikiety. Powstałą wokół nas niewielką przestrzeń od razu wykorzystują fotoreporterzy, cykający jak z karabinów maszynowych.

O 17:00 mieliśmy odmówić różaniec. Wszystkie małe kontrpikiety naszej Fundacji oraz wspierające nas zgromadzenie przy wejściu do kościoła Mariackiego w jednym czasie. Niestety właśnie wtedy homoaktywiści wytoczyli swoje najcięższe działa – tuż obok nas swoje występy rozpoczęła grupa bębniarska, zagłuszając wszystko i uniemożliwiając jakąkolwiek komunikację. Nie mając innego wyjścia, z najbliżej stojącym kolegą zmówiliśmy jedną dziesiątkę różańca. Modlitwę koordynowaliśmy, czytając sobie wzajemnie z ruchu warg.

Po ponad godzinie trzymania plakatu w górze ręce miałem zdrętwiałe od ciągłej walki z podmuchami wiatru. Hałas i wrzaski tłumu obezwładniały umysł. Z jednej strony starałem się zamknąć w sobie z moimi myślami, jakoś odciąć od tego nieprzyjaznego otoczenia. A z drugiej, wspominając „czarne protesty” sprzed kilku lat, obawiałem się, że w każdej chwili możemy zostać czymś obrzuceni lub zaatakowani. Pozostawałem więc czujny i przytomny.

Rozpoczyna się parada „równości”

Wreszcie homoparada ruszyła. Obejście rynku zajęło im około godziny. W tym czasie zostaliśmy najpierw przerzuceni z naszym banerem na drugą stronę Sukiennic, od strony kościoła Mariackiego. Tam całe wydarzenie stało się nieco paranoiczne. Z jednej strony tęczowy tłum uformowany w długą kolumnę, podrygujący na jednym końcu do muzyki techno puszczanej z samojezdnej platformy, a na drugim ludzie podskakujący w rytm bębnów. Wzdłuż trasy przemarszu my i nasze megafony. Między nas wpadają nagle otoczeni kordonem policyjnym narodowcy i zaczynają swoje tradycyjne przyśpiewki i okrzyki. Pod kościołem Mariackim modli się grupa modlitewna, która w ten sposób również protestuje przeciw obrazoburczej i demoralizującej homoparadzie. A za nami, przy pomniku Mickiewicza, zupełnie ignorując wszystko i wszystkich, jak gdyby nigdy nic ewangelizuje na przemian po polsku i po angielsku jakiś szemrany kaznodzieja wystylizowany na Pana Jezusa… Jednym słowem chaos.

W tym przytłaczającym zamieszaniu dzieje się jednak coś bardzo interesującego. Do koleżanki podchodzi mężczyzna i opowiada, że pochodzi z Belgii. Był tam nauczycielem. Potwierdza, że wytyczne WHO z naszych plakatów są tam realizowane w szkołach. Efektem jest niesamowite wręcz zepsucie młodego pokolenia. Jego świadectwo z jednej strony dodaje mi sił i wiary w sens oraz potrzebę naszych działań, a z drugiej budzi zatroskanie – co się stanie z Belgią i innymi krajami zachodniej Europy?

Homomarsz wraca pod wieżę ratuszową. W tym momencie docierają tu również nasi wszyscy wolontariusze, rozproszeni do tej pory wokół rynku. Obok siebie staje nagle kilka banerów i megafonów. Tego nie da się zignorować. Tęczowi aktywiście próbują nas zakrzyczeć, zasłonić, a wreszcie udają, że nas nie widzą i zaczynają grupowe tańce bezpośrednio przed naszym zgromadzeniem. Jednak ostatecznie widać, że jesteśmy solą w ich oku. Nie są w stanie bawić się swobodnie, kiedy z głośników Fundacji płynie opowieść o horrorze, jaki swojemu adoptowanemu synkowi zgotowali dwaj australijscy pederaści. Mimo zagrzewających okrzyków ze sceny, parada traci energię. Ludzie rozchodzą się.

Nasza kontrmanifestacja odniosła skutek!

Ze zdziwieniem zauważam, że przy naszej pikiecie zatrzymuje się coraz więcej przypadkowych przechodniów. Większość z nich po chwili zaczyna sprawdzać coś w smartfonach. Podobnie zresztą czyni sporo pozostałych jeszcze uczestników homoparady. Myślę, że nadeszła dla części z nich chwila gorzkiej konfrontacji z prawdą, kiedy próbują sprawdzić w internecie prawdziwość naszego przesłania.

Mija godzina 20:00, kończymy. Nad Krakowem zmierzcha. W oddali nad dachami kamienic widać ciemne chmury, przecinane co chwila jasnymi pęknięciami błyskawic.

Rozglądam się za żoną i dziećmi. Dostrzegam małżonkę, która rozmawia z policjantem koordynującym dzisiejsze działania służb podczas Marszu Równości. Podziękowała mu za to, że było naprawdę bezpiecznie, że nie musiała martwić się o męża, o dzieci i o siebie. Ja również chciałbym bardzo podziękować Policji i Straży Miejskiej, które tego dnia pilnowały porządku w Krakowie. Zapewnienie bezpieczeństwa w bezstronny sposób kilku demonstracjom jednocześnie oraz wszystkim przechodniom na tak w sumie niewielkim terenie, jakim jest krakowski rynek, to spore wyzwanie. Myślę, że służby warszawskie mogłyby wziąć przykład ze swoich krakowskich kolegów.

Jeszcze tylko odnieść sprzęt do biura. Kilka ostatnich chwil razem ze świeżo poznanymi przyjaciółmi z Krakowa, mała przekąska, parę słów, uścisk i… wracamy do domu.

Więcej interesujących treści

Wesprzyj naszą działalność:

. PLN