Wyjazd na tegoroczne węgierskie święto niepodległości (14-17 marca) był dla mnie osobiście wielkim przeżyciem i potwierdzeniem działania opatrzności Bożej. Na wyjazd zostałem zaproszony przez Rycerzy Chrystusa Króla, którzy dość często biorą udział w naszych pikietach. Pomyślałem, że mój wyjazd z fundacyjnym banerem w języku węgierskim będzie doskonałą okazją do pokazania czym naprawdę jest aborcja w kraju, w którym już od wielu lat trwa istny holokaust nienarodzonych (36 tysięcy istnień ludzkich jedynie w zeszłym roku). Jest powszechnie wiadomo, że Węgry mają jeden z najwyższych wskaźników samobójstw w Europie, kto wie czy przyczyną tego nie jest tak wielka liczba zabójstw dzieci nienarodzonych…
Im bliżej było do wyjazdu tym bardziej zacząłem odczuwać niepokój, wszak jechaliśmy tam „w ciemno”, nie znając tamtejszych przepisów, nie wiedząc jak zachowają się stróże porządku, a także zwyczajni ludzie, szczególnie, że mentalność proaborcyjna jest tam dość zakorzeniona, a nasze banery jednakże wzbudzają silne emocje. Moim dodatkowym zmartwieniem był fakt, że nasza grupa była nieliczna (w większości starsi ludzie), a przy niesieniu banneru i rozdawaniu ulotek była nam potrzebna dodatkowa pomoc, zwłaszcza, że trasa przemarszu długa, a i my wymęczeni po 18 godzinnej podróży.
Rano 15 marca wyruszyliśmy w kierunku placu gdzie miała odbywać się główna uroczystość. Tuż przed wejściem na plac dostrzegliśmy ochroniarzy dość szczegółowo sprawdzających bagaże wchodzących osób. Poczuliśmy się nieswojo, zwłaszcza, że każdy z nas miał plecak, a ja dodatkowo niosłem zwinięty wraz z kijami baner, który mógł wzbudzać podejrzenia. Rycerze ubrani w swoje charakterystyczne płaszcze z wizerunkiem Chrystusa Króla i ja z banerem ruszyliśmy razem z głośną modlitwą „Pod Twoją Obronę” na ustach w kierunku ochroniarzy i ku naszej uldze nikt nas nie zatrzymał, choć wszyscy inni byli kontrolowani.
Weszliśmy na plac i zajęliśmy miejsce jak najbliżej pana premiera Orbana i jednocześnie takie aby baner był również widoczny w telewizji. Po użyciu wody i soli egzorcyzmowanej dla nas, baneru i miejsca na którym mieliśmy stać, z niemałym niepokojem rozwinęliśmy baner. Gdy Rycerze zaczęli rozdawać „małe Jaśki” z ulotkami nagle wyrósł przed nami jak spod ziemi młody mężczyzna (Bydgoszczanin), złapał za jeden z kijków banera i… został z nami aż do końca wszystkich uroczystości w tym dniu – wspaniała pomoc Niebios.
Zachowanie Węgrów było dla nas pozytywnym zaskoczeniem. Niektóre osoby prawie całowały nas po rękach za to co zrobiliśmy. Wiele osób prosiło abyśmy podnieśli baner wyżej i tak też zrobiliśmy. Nie zabrakło jednak i zachowań do jakich jesteśmy przyzwyczajeni na tzw. czarnych marszach. Pojawiła się kobieta, która zaczęła wrzeszczeć na nas. Nie było szans na jakąkolwiek wymianę zdań, ponieważ to była prawie histeria. Po moich bezskutecznych próbach nawiązania dialogu do akcji wkroczyli sami Węgrzy i „spacyfikowali” ją. Na odchodne rzuciła w naszą stronę, że naśle na nas policję, nie zdołała.
W pewnym momencie jedna strona plakatu zaczęła nam zjeżdżać na dół i jeden z Rycerzy wyciągnął taśmę i nie mogąc jej oderwać, wyjął z torby nóż. Gdy to zobaczyłem ze strachu aż struchlałem. Dwa lub trzy metry od nas kilku ochroniarzy, wśród tłumu na pewno tajniacy, kilkadziesiąt metrów dalej przedstawiciele rządu i sam Orban, a tutaj w ręku nóż! Cicho powiedziałem do kolegi aby jak najszybciej go schował do torby… Po ludzku nie da się tego wytłumaczyć, ale nikt tego chyba nie zauważył i dzięki Bogu nie zostaliśmy zatrzymani przez służby!…
Po uroczystości na placu poszliśmy wraz z Węgrami z rozwiniętym banerem kilka kilometrów przez miasto aż do pomnika Bema na dalsze uroczystości, tym razem polsko-węgierskie. Było tam wielu reporterów i dwóch z nas udzieliło krótkich wywiadów.
Po skończonych uroczystościach i wieczornej mszy świętej wróciliśmy do hostelu.
Na drugi dzień zaplanowaliśmy „dziką” akcję na dużym placu przed katedrą świętego Stefana. W tym momencie wspomnę, że przed wyjazdem odprawiliśmy nowennę do tego świętego o jakże potrzebną pomoc i opiekę! Po południu pojawiliśmy sie na wspomnianym placu i po rozwinięciu baneru rozpoczęliśmy modlitwę. Po około 2 godzinach, a w połowie różańca podeszło do nas dwóch policjantów mundurowych i jeden po cywilnemu. W bardzo grzeczny i kulturalny sposób zapytali nas o pozwolenie. Gdy odpowiedzieliśmy, że go nie mamy, nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia i wtedy zapytałem czy mamy zwinąć baner na co wspomniany policjant po cywilnemu odpowiedział twierdząco. Gdy zobaczyli że go zwijamy, odeszli.
Po dokończeniu naszej modlitwy rozdzieliliśmy się na dwie grupy i ja z jednym z Rycerzy ruszyliśmy przed siebie aby dalej rozdawać „Jaśki”. Nie bardzo udawało się to rozdawanie, Węgrzy niespecjalnie chcieli je brać. Po krótkim odpoczynku na ławce udaliśmy się na bulwar przy rzece, z nadzieją, że może tam uda się nam rozdać ich więcej. Gdy zbliżaliśmy się do bulwaru nagle z daleka dostrzegliśmy roześmianą twarz młodego człowieka. W pierwszym momencie nie rozpoznałem go ale po chwili dostrzegłem w nim naszego dzielnego pomocnika z Bydgoszczy. Jakże wielka była moja radość gdy usłyszałem, że przed chwilą spotkał Węgierkę, która jak się okazało jest obrończynią życia. Przed wyjazdem jednym z moich marzeń było też i to, aby spotkać jakiegoś Węgra zainteresowanego obroną życia, który przejąłby od nas baner! W tej intencji również się modliłem i… stało się.
Późnym wieczorem udaliśmy się do miejsca, skąd odjeżdżał autokar do Polski. Tutaj też miały miejsce dwa ciekawe spotkania. W pewnym momencie gdy staliśmy na środku hali dworcowej metra w oczekiwaniu na autokar zauważyliśmy idącego w naszym kierunku mężczyznę. Gdy nas dostrzegł, jego twarz rozpromienił uśmiech. Okazało się, że był to jeden z policjantów spod katedry św. Stefana (ten, który kazał nam zwinąć baner). Ucięliśmy sobie z nim krótką, bardzo miłą pogawędkę. Gdy odszedł przenieśliśmy się kilkadziesiąt metrów dalej żeby sobie usiąść na ławkach. I wtedy podszedł do nas bezdomny mężczyzna. Gdy jeden z rycerzy w którymś momencie odwrócił się tyłem do bezdomnego i ten zobaczył na jego plecach wizerunek Jezusa Chrystusa Króla, natychmiast padł na kolana i zaczął oddawać głębokie pokłony czołem do posadzki i wykonywać znak Krzyża świętego. Po chwili zaczął płakać, a wyglądało to na płacz z wielkiej radości, tak jakby osobiście spotkał Zbawiciela. Byliśmy także bardzo wzruszeni.
Pełni radości pomimo wielkiego zmęczenia zapakowaliśmy się do Polskiego Busa, aby po następnych 20 godzinach trudnej podróży wrócić do domu.
[author] [author_image timthumb=’on’][/author_image] [author_info]Marek Wąsowski – Fundacja Pro – Prawo do Życia; komórka Gdańsk[/author_info] [/author]