Kilka godzin po ogłoszeniu wyroku przeprowadziliśmy półtoragodzinne spontaniczne zgromadzanie na Rynku we Wrocławiu. Spotkało się ono wręcz z furią zwolenników zabijania dzieci. Najpierw domagali się, abyśmy odeszli. Uważali, że spontaniczne zgromadzanie nam nie przysługuje.
Potem kobieta w rudych włosach wraz z towarzyszącym jej mężczyzną próbowali wmówić nam, że tabletka EllaOne nie może zabić dziecka, działa jedynie antykoncepcyjnie. Zadałem pytanie tej kobiecie, co się stanie z jej dzieckiem, gdy zobaczy pozytywny wynik na teście ciążowym i zaraz zażyje tabletkę, ale nie dostałem odpowiedzi. Następnie ta osoba zakłócała przemówienie wygłaszane przez megafon, krzyczała: „Płody to nie dzieci, kłamiecie”. W końcu sfrustrowana próbowała wyrwać telefon naszemu koledze dziennikarzowi, który prowadził transmisję z pikiety.
Nie obyło się też bez wulgaryzmów, także personalnych pod naszym adresem. Nie przeszkadzały one jednak pozostałym obserwującym, m.in. kobiecie, która z kilkuletnim dzieckiem trzymanym „na barana” przyłączyła się do szkalowania obrońców dzieci i została do końca zgromadzenia.
Po kilkudziesięciu minutach przyszli policjanci, którzy również nie rozumieli istoty zgromadzeń spontanicznych. Jeden z nich oznajmił, iż wyrok Sądu Najwyższego można porównać do wygrania na loterii, nie ma on związku ze sprawami publicznymi. Dla niego nie miało to znaczenia, że wyrok był publiczny i dotyczył używania plakatów antyaborcyjnych w przestrzeni publicznej. Następnie wręczył mi wezwanie na przesłuchanie ws. nielegalnego zgromadzenia.
Pikieta powstała na skutek zakończonej rozprawy sądowej, a spowodowała kolejną. Widać, jest to nierozłączny element walki o bezbronne dzieci.