Lekarz powiedział mi, że on się takim „czymś” nie zajmuje

Pod koniec listopada, podczas badania prenatalnego w 12 tygodniu ciąży dowiedziałam się, że moje dziecko ma wytrzewienie, serduszko na wierzchu oraz brak czaszki. Moje całe życie, plany, marzenia legły w gruzach w jednej chwili.

Po diagnozie, która mną wstrząsnęła, zostałam z tą wiadomością sama. Lekarz zapytał tylko czy pozbywamy się „problemu”. Stanowczo odpowiedziałam NIE, ale mimo to padały różne sformułowania o tym, że są to wady letalne i nic z tego nie będzie. Wspomnę tylko, że jeszcze mogłam dokonać tej decyzji, według niektórych byłam szczęściarą, gdyż wiedziałam o tych wadach przed wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego i bez problemu mogłam usunąć ciążę.

Dostałam skierowanie do genetyka, aby wykonać amniopukcję. Z różnych przyczyn, m.in. przez pandemię, do 21 tc. Nie miałam lekarza prowadzącego ciążę. Po miesiącu od postawionej diagnozy, kiedy udałam się do pierwszego, lepszego ginekologa w swoim mieście, ten jasno i wyraźnie wyraził swoje zdanie o bezsensownej sytuacji. Nie szczędził słów, że to jest tylko zlepek komórek, do tego z takimi poważnymi wadami. Zdaniem lekarza powinnam myśleć racjonalnie i jak najszybciej poddać się terminacji ciąży.

Kiedy po wysłuchaniu monologu o chorobie dziecka powiedziałam, że nie usunę ciąży, lekarz powiedział, że nie jest w stanie mi pomóc i nie mam czego u niego szukać, bo on się takim „czymś” nie zajmuje. Moja znajoma zorganizowała mi lekarza ginekologa w innym mieście, który sam do mnie zadzwonił i zaprosił na wizytę. Dopiero wtedy, na półmetku ciąży, ktoś wyciągnął do mnie pomocną rękę. Dopiero wtedy dowiedziałam się o istnieniu hospicjum perinatalnego.

Dostaliśmy szansę, by pożegnać się z dzieckiem

Lekarz który, podjął się prowadzenia ciąży, zapewnił mi pomoc psychologa oraz dał mi dużo wsparcia. Otrzymałam pomoc, której potrzebowałam. Mimo tego ciężkiego czasu w moim życiu czułam się zaopiekowana i choć trochę bezpieczniejsza. Dzięki pomocy hospicjum w szpitalu, w którym miałam rodzić, lekarze wiedzieli o mojej sytuacji, pozwoliło to uniknąć przykrych i niespodziewanych sytuacji, a sam pobyt w szpitalu i poród wyglądał tak jak chciałam. Miałam zapewnioną osobną salę, z daleka od szczęśliwych mam. Razem z mężem mieliśmy szansę pożegnać się z naszym aniołkiem.

Decydując się na kontynuację ciąży, byłam w pełni świadoma, jak ona się skończy. Mimo że ze szpitala wyszłam sama, bez dziecka, ze łzami w oczach, nie żałuję, że dałam szansę godnie odejść mojemu dziecku. Moje życie już nigdy nie będzie takie same, moje serce w jednej chwili rozpadło się na milion kawałków. Po takiej diagnozie nikt nie jest w stanie myśleć racjonalnie, myśli depresyjne oraz brak chęci do życia paraliżują człowieka.

Dzięki wspaniałej pani ginekolog, psycholog oraz dzięki paniom z hospicjum dałam radę stanąć na nogi i stawić czoła tej tragicznej sytuacji, w której się znalazłam. Przez kilka miesięcy dopadał mnie ogromny kryzys wiary. Kiedy z mężem modliliśmy się przez 2 lata o wymarzone dziecko, przez myśl nie przeszło nam, że tak to się skończy. Moja relacja z Bogiem polegała na tym, że tylko pytałam się „Dlaczego”? Dlaczego ja, dlaczego to mnie spotyka? Jedyna modlitwa w tym trudnym czasie to tylko krótkie „Boże daj mi siły”. I Bóg mi dał tę siłę. Mimo bardzo jasnej sytuacji, że moje dziecko urodzi się martwe, nie zabiłam go.

Jest mi przykro, że dla niektórych dziecko, czyli dar od Boga jest tylko zlepkiem komórek, który bez problemu można zabić. Wierzę, że postąpiłam właściwie i mam teraz orędownika w niebie.

Anna Andziak

Więcej interesujących treści

Wesprzyj naszą działalność:

. PLN